poniedziałek, 2 czerwca 2014

Mazurzy z Nataci pomagają w ucieczce

 
 Fragment książki "Zagraniczni robotnicy przymusowi W Prusach Wschodnich..." zawiera opis pobytu uciekiniera z robót przymusowych, który trafił do Nataci Małej.

    Nieznajomość okolicy, brak doświadczenia, wreszcie gęsta sieć patroli policyjnych i tak zwanej Landwachy powodowały, że bardzo często ucieczki kończyły się w najbliższej okolicy. Były jednak również udane, brawurowe, zwłaszcza w początkach 1940 roku. Zarządzenia o nadzorze policyjnym nad robotnikami przymusowymi nie dotarły jeszcze wówczas do niższych szczebli administracji i żandarmerii, jeszcze na dworcach kolejowych sprzedawano im bilety nie żądając zezwolenia policyjnego. W tym właśnie czasie Stanisław Stawicki z kolegą zbiegli z dużego gospodarstwa chłopskiego we wsi pod Wystrucią. Z Wystruci przyjechali po prostu pociągiem do Olsztyna. Schwytani w Olsztynie i skierowani do pracy przy budowie, znów uciekli. Dotarli do wsi Natać Mała w powiecie nidzickim, gdzie serdecznie przyjęci przez miejscowych Mazurów zamierzali pozostać. Po awanturze z młodym Niemcem z Hitlerjugend Czesław Stawicki musiał opuścić wieś. "Pod koniec maja [1940 roku] - pisze -gdy wieczorem wróciłem z pola, gospodarz powiedział mi, że było po mnie dwóch <<szandarów>> na koniach, a to za to, że nagadałem na Hitlera i Niemcy. <<Powiedziałem -mówił - że ciebie już nie ma, że uciekłeś i chyba najlepiej będzie jak uciekniesz, bo prędzej czy później cię wezmą>>. Wiedzieliśmy obaj, czyja to robota. Żal mi było opuszczać tę wioskę i te przepiękne okolice, cóż, co dobre to zwykle krótko trwa. Żal i gospodarzy, i Mariana, ale cóż robić. Marian chciał iść ze mną, ale mu odradziłem: masz bułkę, a nawet ciasto, to nie szukaj razowca. Nazajutrz gospodarze wyekspediowali mnie na drogę, gospodarz wypłacił mi 30 marek i pytał, czy wolę w srebrze, czy w banknotach. Odrzekłem, że mi obojętne. Prawie cała wioska odprowadziła mnie drogą aż do lasu [...]. Ostatnie spojrzenie na wioskę i okolice i zabrał mnie na ramę roweru żołnierz niemiecki, oczywiście mieszkaniec tej wioski, który był na urlopie [...]. Podwiózł mnie pod samą dawną granicę i dawał przestrogi <<uważaj, idź skrajem lasu, a nie szosą: tu budują szosę, to jak by cię "szandary" zobaczyli, to udawaj, że zbierasz kamienie i rzucaj na kupę>>. Pożegnaliśmy się, pomachałem mu ręką i znikł za zakrętem. Gdy uszedłem z kilometr zobaczyłem przez las jakieś wozy na szosie. Zaryzykowałem i podszedłem. Byli to Polacy z polskiej strony, którzy przywieźli kamienie na szosę i wracali po następną partię. Opowiedziałem im o sobie, co i jak, że chcę się z nimi zabrać. Wzięli mnie bardzo chętnie".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz